Sniezynka w Kanadzie
Jestem jednych z tych, ktorych jako dzieci deportowano do krainy Dziadka Mroza
Jestem Sybirakiem, ktoremu udalo sie przezyc deportacje. Jako czterolatek bylem uznany za wroga Zwiazku Radzieckiego i zeslany do obozu pracy. Moja historia, to historia widziana oczyma czterolatka, ktory osobiscie przezyl najokrutniejsza z bajek dla dzieci.
Bajke o Dziadku Mrozie, Sniezynce i o Batjuszce Stalinie w krainie wiecznych mrozow: na SYBERII. 
W Muzeum Drugiej Wojny Swiatowej w Gdansku, odrodzily sie okrutne wspomnienia.
Nikt nie uwierzylby, co przezylem i w jaki sposob spotkalem rodzine, ktora uznala mnie za zaginionego od 1941 roku, dlatego poprosilem o opisanie tej historii w formie bajki.
- Mały cud w Belleville
- Bezlitosna przyroda
- Dziadek Mróz
- Janusz i czterdziestu rozbójników
- Wilk i Janusz
- Danuta
- Max i Moriz
- Ziemia obiecana
- Alex i psikusy Historii
Ewa Jagaciak, Gdańsk, 14 styczeń 2015
Mały cud w Belleville
Kanada, to spokojny kraj. Tutejsi mieszkańcy nie są tak zestresowani jak Europejczycy czy Amerykanie.
Kanadyjczycy pracuja, jedzą, śpią tak samo, jak reszta cywilizowanych ludzi. Tyle tylko, że robią to chyba dużo wolniej od tej reszty.
-Może dlatego też wolniej rosną?- pomyślałem. Prawie wszyscy z mojego otoczenia są dużo mniejsi niż ja, a na mnie mówili w mojej klasie „LILIPUT”.
Można ich lepiej zrozumieć niż Amerykanów, bo mówią też wolniej i wyraźniej.
-Może nie ma tu tylu wypadków drogowych, bo oni wolniej śpią i lepiej się wysypiają?
Przypuszczam, że nie chodzą też tak często do lekarza, bo przez to, że wolniej jedzą, lepiej też trawią.
Tymi myślami zabijam czas, siedząc na fotelu u dentysty w małym miasteczku, Belleville w stanie Ontario, gdzie jestem na wymianie szkolnej, żeby podszlifować mój angielski. Mam nadzieję, że stomatolodzy tutejsi też wolniej i dokładniej pracują. Trzy razy przed wyjazdem przekonywałem mojego dentystę że z moim zębem coś nie gra. Mówiłem jak do ściany! Pewnie przy szlifowaniu koronki, upiekł mi nerw i ten zaczął się teraz psuć. Ale mój mądry doktor z tytułem naukowym tylko skracał koronkę, przekonując mnie, że jest za wysoka i uderzam zębem o ząb. Jasne! Na koronkę miałem jeszcze gwarancję, więc pewnie gość nie dostał by zapłaty z narodowego funduszu za taką fuszerkę.
-Wysłał mnie z tą tykającą bombą bólu w świat, kanalia-, życzyłem mu wszystkiego najgorszego, siedząc spuchnięty jak chomik na fotelu w Belleville i czekając na wybawienie.
Moi kumple bawią sie dziś gdzieś pięćset km dalej na łonie natury na wypadzie klasowym. I ja mogłem całymi garściami konsumować z nimi tę sielankę kanadyjską, a ja tu w ulewnym deszczu, po dwóch godzinach dobrnąłem ledwie do praktyki lekarskiej, która jest zaledwie parę ulic dalej. Albo czas leci tu też wolniej, albo kilometry tutaj wolniej lecą, albo mój świat zaczął sią zniekształcać od tego bólu.
Jeśli jeszcze ten dentysta potraktuje mnie, jak gościa z taśmy i odeśle z kwitkiem, to zaczną pisać testament.
Siedzę, czekam, jakbym czekał na wyrok.To moje ostatnie podejście. Moja ostatnia walka z bólem. Mój armagedon.
-Niech go wyrwie i po ptakach!-, postanowiłem.
-Ale przedtem niech mi jeszcze zasadzi zastrzyk przeciwbólowy z końskiej igły, żebym nie wykorkował-.
Zastrzyk musi zrobić po kanadyjsku, bardzo wolno, ale ząb powinien wyrwać po niemiecku, błyskawicznie!”.
Siedzę, czekam i toczę wewnętrzną wojnę. Czekać, czy lepiej od razu skoczyć do jeziora i skończyć z tym okropnym bólem?
Jest! Nareszcie otworzyły się piękne, białe drzwi ze szkła i wszedł w białym fartuchu mój wybawiciel.
Nie, raczej wybawicielka, ona, dentystka.
Otworzyłem resztką sił moją japę, żeby wzięła się do roboty, a ona najpierw się przywitała i wzięła moję kartę do ręki. Studiowała moją kartę pacjenta. Coś mi to jej patrzenie za długo trwało. Chyba przesadziłem nieco z tym zachwalaniem ich powolności. Trochę więcej speed by jej się przydało!
-Skąd jesteś, Where are you from?-, spytała po angielsku.
-From Germany, z Niemiec-, odpowidziałem i znowu otworzyłem jamę ustną.
Tym razem wzięła mój paszport do ręki i patrzyła znowu jak w obraz.
Co ona widzi interesującego w niemieckim paszporcie? No tak! Wiem. Próbuje przeczytać poprawnie moje nazwisko. Nie, nie! Nie bierzcie mnie za gbura. Wcale nie zapomniałem się przedstawić. Nie śpieszyło mi się tylko, żeby wszystkim dać do wiadomości, że nazywam się, tak jak się nazywam. Nigdy nie byłem dumny z tego nazwiska. Każdy nauczyciel łamał sobie język przy wyczytywaniu obecności. Na obozach harcerskich miałem więcej nazwisk fonetycznych, niż grzybów po deszczu i napewno więcej niż niektórzy imion.
Ona na gwarant dziwi się, jak Niemiec może się tak nazywć. Bo tak jak ja, może nazywać się tylko Turek. Każdy przyzwoity Niemiec nazywa sią Mayer, Mueller albo Schulz.
-Napewno jesteś z Niemiec?-, spytała.
No i co wam mówiłem? Ratując się przed hańbą, wyjaśniłem, że to może być polskie nazwisko, bo moja mama pochodzi z Polski.
Znowu patrzała na mój paszport.
Jasne, że mi nie wierzy, bo jak Polak może się tak nazywać? Każdy przyzwoity Polak ma na nazwisko Kowalski albo Malinowski. Tak jak ja może nazywać się tylko Turek.
Jak moja mama poszła pierwszy raz do szkoły na wywiadówkę, to nauczycielka zdziwiła się, że mama nie wygląda na turczynkę. Bo nazwisko tureckie, a chłopaki wołali mnie jeszcze do tego zdrobniale, Ali. Co za wstyd!
-Mama pochodzi z Polski, a Polska swego czasu była zalana przez Turków i pewnie któryś z nich zostawił tam swojego potomka-, ratowałem się z opresji łamiąc angielski, żeby jak najmniej zrozumiała.
Potem zamilkłem, bo nie chciałem pogarszać sytuacji i nie mogłem też rozdziawić już gęby, bo tak mi spuchła od zęba
„Czy wiesz jak ja się nazywam?”, spytała półgłosem.
Tak naprawdę, to wcale mnie to nie ruszało, czy nazywa sie Smith, Roger czy Kennedy. Interesowało mnie tylko to, kiedy nareszcie zabierze sią do mojego zęba.
„Nazywam się tak jak ty”, przedstawiła się.
Pomocy! Pewnie mam już delirium od tej zgorzeli, bo przecież tak nazywać może się tylko moja mama, a nie ona! A może to ona majaczy? Gdzie ja tu jestem? Czy to ukryta kamera, czy to taki jej żart, żeby odwrócić uwagę, jak będzie pakować mi zastrzyk? Ale ona ciągnęła dalej.
-Nosimy to samo nazwisko. Pierwszy raz spotykam kogoś o tym samym nazwisku!- wykrzyknęła tak głośno, że omal nie spadłem z fotela.
– impossible! Musimy to uczcić! Jeśli pozwolisz, to wieczorem odwiedzi cię mój ojciec. U kogo mieszkasz w Belleville?-, spytała.
-O.K-” kiwnąłem głową, bo już nie mogłem mówić i pokazałem palcem na adres w karcie chorych. Nazwisko zakryłem, bo jak mogłem pokazać, że rodzina, u której goszczę nazywa się na dodatek Guy Devolin? Cóż nieszcząścia chodzą parami.
Szczęśliwa wzięła narzędzia do ręki, przewierciła koronkę, otworzyła zgorzel, załorzyła lekarstwo i po pół godziny doszedłem do siebie.
W myślach trzymałem w ręku Kalasznikowa, z którego strzelałem do mojego dentysty, za to, że z chytrości nie poświęcił nawet 30 Minut dla mojego zęba.
Wracałem do domu, ze spuchniętą, obolałą gębą, i z uczuciem zadośćuczynienia. Nareszcie ktoś nosi to samo jarzmo co ja! To samo nazwisko. I jeszcze się z tym obnosi!
Otworzyłem wrota domu moich kanadyjskich rodziców, przywitałem ich psa głośnym mruknięciem, a królika lekkim kopnięciem. Drażnił mnie ten futrzany gość, od czasu jak rozrzucał swoje fekalia po całej chałupie i stołował się kartkami moich zeszytów. Od takich futrzaków roiło się w całym miasteczku, a oni jeszcze musieli jednego trzymać w mieszkaniu.
Jakoś udało mi się zasnąć. Nie długo cieczyłem się tą senną sielanką, bo zaraz wieczorem zadzwonił telefon i następnego dnia ojciec dentystki, Janusz, zabrał mnie swoją antyczną Korvetą na przejażdżkę. .
Nie wszyscy Kanadyjczycy są tacy wolni, stwierdziłem, kiedy ten oto Janusz dociskał gaz i zarzynał tę biedną Korvetę do bólu. Byłem pewien, że ma jeszcze nowoczesną brykę w garażu, bo nie wyglądł na przypadek socjalny. Hm. Pomyślałem. A może to krewność?
Bo mój senior całe życie marzy o starych samochodach i zagracił nimi już cały pokój. Modelami w mini wydaniu, rozumie się. I na gaz naciska tak samo jak Janusz. Poza tym są do siebie podobni. Już wiem, jak będzie wyglądał mój senior za dwadześcia parę lat, bo na jakieś siedemdziesąt osiem oceniam tego ziomka. Tyle, że Janusz nie ma jeszcze tyle na wadze, co mój senior.
W posiadłości czekał mały tłum i serdecznie mnie podjęto. Bardzo mi to pochlebiało. Ale zadawałem sobie pytanie, gdzie tu jest pies pogrzebany, bo przecież nikt bezinteresownie nie podejmuje obcego gościa z takim rozpychem. I na dodatek niemieckiego, rozpuszczonego wyrostka.O czym ja z nimi będę rozmawiał moją łamaną angielszczyzną?
Dech mi zaparło, jak zaczęli przedstawiać się po polsku. Coś takiego. Pewnie są z ostatniej emigracji „za chlebem”, z lat osiemdziesiątych, o której opowiadała moja mama. Czasem ostrzegała mnie, żeby trzymać się z daleka od Polonii polskiej, bo nie wiadomo, kto jest kim. Na fali migracji opuścili Polskę oszuści i element kryminalny, szukając nowych ofiar na Zachodzie.
Wielu rówieśników mojej mamy czmychnęło do Kanady w poszukiwaniu lepszego jutra i ci tutaj pewnie też wylądowali w ten sposób Kanadzie, pomyślałem. Mieli pewnie dobre zawody, a Kanada to kraj migrantów, który takich jak oni przyjmuje z otwartymi rękami. Niezłe cwaniaki, pomyślałem i dobrze się urządzili.
Po całej grzecznościowej fali uściskania rączek i po lanczu, po small talk i wymianie frazesów, wymieniliśmy informację o rodzinnych przodkach i okazało się, że jesteśmy rzeczywiście spowinowaceni.
Mój dziadek i Janusz to kuzyni pierwszego stopnia, bo ich ojcowie byli braćmi. Tyle, że ja nigdy mojego dziadka nie poznałem, bo zmarł pięć lat przed moim urodzeniem. Był najstarszy z kuzynostwa. Tego wieczoru odkryliśmy wielu innych żyjących jeszcze krewnych dalekich i biskich i rozsypanych po świecie.
Janusz miał Computer, więc żeby trochę zaimponować podłączyłem go pod Internet i tam wygooglowaliśmy resztę krewniaczków. Do niektórych nawet zadzwoniliśmy, ale nie wszyscy byli naszym odkryciem zachwyceni. Jakaś znana modelka, obawiała się pewnie, że chcemy ją narżnąć na kasę i wogóle nie chciała z nami rozmawiać. Ponoć wielu Polaków było właśnie na etapie szukania takich przodków, wybitnie w celach korzyści majątkowych.
Opowiedziałem im, że ciotka mojego ojca, znana malarka na wybrzeżu gdańskim, została dawno już temu otoczona na wystawie jej obrazów przez taki tłum podający się za krewnych, żeby się u niej przenocować. Ale wybiła im to pokrwieństwo z głowy.
Zainstalowałem Januszowi Maila i Skypa, żeby mógł łatwiej i szybciej się komunikować.
Choć żona Janusza była wybitną zwolenniczką pisania listów i z dumą pokazała mi całą szafę takiej makulatury. Mimo, że listy długo idą i potem trzeba czekać drugie tyle na odpowiedź, uwielbiała pisać. No cóż, jak chyba trafnie zauważyłem, że Kanadyjczycy nie lubią hektyki. Zrobiło nam to frajdę. Mi, bo wyżyłem się w Googlu i mogłem nareszcie wykazać się moimi zdolnościami w dziedzinie Informatyki, a oni mieli ze mną rozrywkę. I tak znaleźliśmy jakiś wspólny mianownik. Ten osiemdziesięcioletni przodek i ja, szesnastoletni wyrostek.
Cały następny Weekend i potem jeszcze wszystkie do końca mojego pobytu były już zaprogramowane. Obawiałem się horroru, ale na szczęście się pomyliłem.
Namierzyłem wśród potomków Janusza paru rówieśników, z którymi świetnie się rozumiałem.
Mieli ze sobą PS3 i rżnęliśmy w takie gry wojenne, że mucha nie siada. Byli z Toronto, więc musieli szybko się zmywać, a ja zostawałem do późnego wieczora i robiliśmy dalsze odkrycia nie tylko w drzewie genealogicznym, ale także w ich domu, ogrodzie i w okolicy. Zabierali mnie na pokazy i wszelkiego rodzaju występy, tak że poznałem Kanadyjskie zwyczaje i tradycje.
Kanadyjczycy to nie tylko spokojny, ale i pogodny i pokojowy naród, stwierdziłem.
Oboje już na rencie z całą masą czasu. Jak temu pokojowemu Januszowi zachciało się już walki i pojedynku, to wymyślił zawody w Tenisa stołowego. Pierwszy raz dałem mu wygrać, ale potem sprałem mu skórę. Dobrze grał i był całkiem w formie, jak na swoje lata, ale miał pecha chłopak. Nie mógł przewidzieć, że ja gram już wysoko w lidze i zebrałem parę pucharów.
Oboje byli pogodni i uśmiechnięci. Ich córki i wnuczki również.
Mieli pewnie fajne dzieciństwo, tak zresztą jak ja.
Któregoś dnia, żona Janusza pokazała mi starą, pożółkłą, wiszącą na ścianie fotografię, oprawioną tak, jakby to była relikwia. Była to jedyna fotografia jej matki. Straciła matkę jak była małą dziewczynką.
Pomyślałem, że pewnie rak, albo wypadek samochodowy, ale nie pytałem o szczegóły, bo po co wracać do przeszłości.
Każdego prawie wieczora Janusz wracał do histori naszej rodziny i do swojej własnej historii. Pewnie chciał się wygadać, a jego wnuki już tego słuchać nie mogły. Znam to z autopsji, bo i mój dziadek ciągle zanudzał swoją historią. Ciekawe, że seniorzy znają każdy szczegół ze swojego dzieciństwa, a nie pamiętają co było wczoraj!
Janusz nawijał dużo o swoim pobycie w Rosji, gdzieś na Syberii. O tym, jak się wybrał w tą krajoznawczą podróż, ile trwała i jak się z tej podróży znowu z trudem wydostał.
Okazało się, że otrzymał swego czasu tak zwany one way ticket od sowietów razem z matką i bratem. Sam ticket go nic nie kosztował, więc wsadzili go w wagony chyba czwartej klasy, bez ogrzewania i toalety. Potem jego opowiadania nabrały więcej aktion, bo relacjonował szczegóły swego pobytu, jakby to był dobry kryminał z Sowietami w rolach głównych.
Jeśli gość nie przesadzał, to naprawdę zaskoczył mnie, tym, że Rosjanie dopuszczali się takich zbrodni.
Dotychczas dochodziły mnie tylko słuchy o okropnościach jakich mieli dopuścić się Niemcy w czasie ostatniej wojny światowej. Trochę zasłyszałem o tym na lekcji Historii, ale najwięcej z urlopów po Europie.
W niektórych krajach nie lubieli Niemców bardzo długo, i mama kazała mi na wszelki wypadek mówić mu po Polsku, żebym nie dostał w czambuł, jak usłyszą niemiecki język.
Pierwszy raz uświadomiły mnie o tym, jak się nie lubi Niemców, polskie dzieci na huśtawce. Wyzywały mnie od szchwabów i hitlerowców, bo rozszyfrowały mnie jak mówiłem „Bitte” i „Danke”.
Chcieli mnie stłóc za to że nie mówiłem czysto po Polsku. Ale wywinąłem się od bójki, bo. kazałem im powiedzieć: „Stół z powyłamywanymi nogami”, a oni ani w ząb!
„No i kto tu jest szwabem?”, ale wpadka!
Ciekawiło mnie jak Janusz znalazł się tutaj w Kanadzie, bo przecież wymiany szkolnej za jego czasów jeszcze nie było. Janusz zauważył moje zaciekawienie, no i otworzyłem puszkę pandory! Tyle, że nie wylazły z niej choróbska, tylko słowa, słowa i słowa.
Bezlitosna przyroda
Bezkresna biel i niekończąca się śnieżna zamieć! Z nieba spadają ogromne placki śniegu, na przemian z wielkimi pączkami gradu i trafiają prosto w moje spieczone usta. Chrupiący ten grad, prawie tak samo chrupiący jak świeżo wypieczony chleb. A placki śniegu smakują prawie jak obwarzanki. Wielkie płatki śniegu przekształcają się w smaczne bułeczki, takie jakie mama piekła w domu w Kałuszu. Rozszalały wiatr tworzył ze śniegu białą wstęgę, przypominającą drogę mleczną we wszechświecie. Ta mleczna droga trafiała prosto do moich ust i połykałem ją wraz z chrupiącymi obwarzankami jak mleko. Ta ogromna droga mleczna, która we wszechświecie wydaje się dla nas tak ogromna, pasowała bez problemu do mojego dziecięcego żołądka. Zerwane przez podmuch wiatru sople lodu wiszące na naszej chacie zamieniały się w słodkie lodowe lizaki, a mróz obwijał sobą gałązki drzew jak cukrową watą, tak, że całe okoliczne krzaki stawały się jedną wielką słodką kulą. Taką kulę widziałem ostatni raz na jarmarku w moim rodzinnym miasteczku. Zsuwające się z dachu kawały śniegu lądowały jak placki drożdżowe na wyciosanym z pnia stole. Niektóre płatki śniegu spadając mieszały się z brudną ziemią i nabierały wyglądu serc z piernika. Spijałem słodki nektar z gałęzi drzew i zlizywałem słodycz z sopli lodu. Ogromnie mi smakowała ta śnieżna uczta. Ale ani Droga Mleczna nie potrafiła ugasić mojego pragnienia, ani śnieżne rarytasy zaspokoić mojego głodu. Niestety rozkoszowałem sią tymi smakołykami tylko w moim majaczym śnie. Leżałem z czterdziestostopniową gorączką na pryczy w obozie pracy. W obozie pracy w Kazachstanie. Kiedy po trzech dniach doszedłem do siebie, ciągle jeszcze mlaskałem i prowadziłem długie rozmowy ze śnieżynką, z Mikołajem i z Dziadkiem Mrozem. A głód przeraźliwie ściskał mój dziecięcy żołądek.
„śnieżynko, snjeguroczka, wyczaruj mi troszkę prawdziwego chleba ze śniegu“, zaklinałem ją a nawet modliłem się do śnieżnej córki Dziadka Mroza. Przecież nie prosiłem o żadnego pulchnego, pachnącego rogalika polanego czekoladką, ani białą bułeczkę! Nie, nie! Nie byłem wcale taki łakomy! Prosiłem śnieżynkę tylko o coś, co mogłem włożyć do ust i co mogło mi choć trochę przypominać smak chleba naszego powszedniego i zapełnić pusty żołądek. Czyż to było aż tak wielkie życzenie, dla śnieżynki, która ze śniegu mogła wyczarować dosłownie wszystko? Gdybym prosił na przykład o ciepłe buty i o kożuch z barana, to mogłaby się na mnie obrazić, bo to już byłaby nie tylko pycha, ale zgodnie z wytycznymi Związku Radzieckiego, byłyby to żądania kułaka, wroga narodu radzieckiego.
Ale przynajmniej na kawałek upieczonego na ognisku z kory sosnowej i mchu, czarnego razowca mogłaby się śnieżynka wysilić! W końcu, co to dla niej? Przecież tak ją chwalili w opowiadaniach, które brat Leszek czytał mi zimowymi wieczorami przy ciepłym domowym piecu. Przy naszym piecu, w naszym domu w Kałuszu, w Polsce. Jak ja lubiłem słuchać tych bajek! Wyobrażałem sobie, ileż to ta śnieżynka może dla mnie ulepić. Ileż spełnić moich marzeń! Już widziałem się jako bogaty pan na ogromnym majątku ziemskim, ze służbą i stadniną koni. Mój dworek cały z białego marmuru, z dużą ilością salonów. Każdy salon pełen zabawek i słodyczy. Dorożką jeździłbym do miasta, albo nawet automobilem. Bo przecież dla tej śnieżynki to był mały pryszcz wyczarować i dorożkę i automobil. Potrzebny jej tylko śnieg, który nic nie kosztuje. Dużo śniegu, a u nas w domu w Kałuszu zimy były bardzo śnieżne. Ale skończyło się tylko na prośbach. Powinienem napisać do niej list z zamówieniami, jak mnie przekonywał brat Leszek, bo ona nie umie czytać myśli. Pilnie próbowałem więc składać pierwsze litery, żeby wreszcie skreślić tę parę najważniejszych w moim życiu słów. Śnieżynka była moją nadzieją, moją dobrodziejką. Jak ja marzyłem wtedy o zaśnieżonych polach i lasach! O chrupiącym pod butami mrozie i o soplach lodu zamieniających sie w lizaki. Od wielu lat prosiłem naszego świętego Mikołaja o prezenty, ale on mnie omijał. Chyba byłem niegrzeczny, bo mama mówiła, że ten Mikołaj nie przychodzi do niegrzecznych dzieci. Raz tylko przyniósł mi ciepłe buty i czapkę, ale okazał się sknerą, bo podarował mi buty po moim starszym bracie, Leszku. Więc już nie oczekiwałem od niego nic dobrego.
Niecierpliwiłem się coraz częściej, bo przecież inne dzieci, pisały też swoje życzenia do śnieżynki, tymczasem zima się kończyła i śnieg też. Śnieżynka miała pełne ręce roboty, a śnieg topniał i w końcu stopniał. I tak z ostatnim śniegiem stopniały moje niespełnione marzenia.
Jak ja znienawidziłem wiosnę! To przez nią moje marzenia pękły jak bańka mydlana.
Nie mogłem się doczekać następnej zimy. Musiałem cierpliwie przetrwać najpierw lato i jesień. Leszek przerzucił się na pasującą lekturę do tej pory roku, żebym się całkiem nie załamał. Czytał mi teraz w „Pustyni i w puszczy” o przygodach Stasia i Nel.
A ja zacząłem pod jej wpływem marzyć o Afryce, o dzikich zwierzętach i o ogromych drzewach baobabach, na których można budować sobie dom! Leszek spełnił odrobinkę moich marzeń. W naszym ogrodzie w Kałuszu zbudował na drzewie miniaturkę takiego domku z gałęzi i ze starych desek. Mogłem się tam ukrywać w gąszczu liści przed złowrogimi plemionami i drapieżnikami i czułem się bezpiecznie. Ale nastała jesień, liście opadły i moja kryjówka stała się widoczna.
Zostałem wykryty jesienią przez N.K.W.D i wywieziono mnie z Kałusza. I tak skończyła sie moja przygoda w puszczy.
Leżę teraz w zimową noc na pryczy w łagrze i patrzę na przejrzyste niebo usiane gwiazdami. Gdzieś tam patrzy na mnie z góry moja dobroczynka – śnieżynka. Czekam więc znowu na śnieg, bo patrząc na spadające z nieba płatki, wyobrażam sobie, jak ona zamieniała je w sało, w sachar i w czarny chleb.
Nadzieja, że rano znajdę ten chleb pod głową nigdy mnie nie opuściła i dlatego przeżyłem łagier w Kazachstanie, w Związku Radzieckim.
Mój o cztery lata starszy brat Leszek, leżący obok mnie na pryczy w ziemlance modlił się o chleb do Jezusa.
-Jaki ten mój brat glupi- myślałem.- Przecież ten Jezus żadnego chleba nie wyczarowywał, tylko go rozmnażał.
Zachęcałem brata, żeby mobilizował razem ze mną śnieżynkę , a jak przez nią zorganizujemy trochę chleba, to niech sobie ten jego Pan Jezus wtedy ten chleb rozmnoży. Nakarmimy wtedy i siebie i resztę więźniów łagru. Ale Leszek nie wierzył w bajki!
Zaklinałem więc sam na przemian śnieżynkę i nawet naszego świętego Mikołaja. Bo co dwie głowy, to nie jedna!
Co wieczór zdejmowałem walonki z nóg, stawiałem je przy glinianym palenisku i błagałem ich, żeby je napełnili. Mikołaj mógł do nas przecież dotrzeć bez problemu na saniach, bo w pasiołku leżał długo śnieg. Czekałem, żeby ten ubrany w czerwony płaszcz, białobrody, brzuchaty Mikołaj przyjechał wreszcie na swoich saniach z dużym worem i podrzucił mi trochę jadła. Ale czekałem i zaklinałem nadaremnie. Nie pojawił się. Rozgniewałem się na niego okrutnie i modliłem się do sowietów, żeby go odnaleźli, zabrali z jego pałaców, żeby go aresztowali i przywieźli do naszego pasiołka. Przekonałem się, że tego rodzaju marzenia, sowieci całkiem szybko spełniali. U nich wszystko było możliwe! Oni w przeciwieństwie do śnieżynki, nawet w myślach umieli czytać. U każdego znaleźli winę i stawał się wrogiem strany. A taki bogaty Mikołaj to przecież prawdziwy kułak i kapitalista, mimo że rozdawał podarunki za darmo. Ale rozdawał je biednym i bogatym, nie robiąc różnicy. A to już był przejaw antykomunistycznej działalności, bo sowieci akceptowali tylko biedę. I to dlatego ten ich Związek Radziecki był Związkiem biednych ludzi.
No cóż! Sowieci w sprawie świętego Mikołaja najwyraźniej zawiedli, więc mój żołądek zmalał do wielkości orzecha laskowego. Ale bieda nie była dla nas taka najgorsza! Za biedę nikt nie był rozstrzeliwany. Dopóki byliśmy głodni i chłodni, byliśmy bezpieczni. Byliśmy bezpieczni, bo nie wyróżnialiśmy się na tle reszty. Reszty w naszym łagrze i reszty narodu radzieckiego. Byliśmy im równi, bo oni też głodowali w całym kraju. Była to tak zwana urawniłowka, a to było zgodne z wytycznymi Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich. Tak więc głód, mróz i bieda były naszymi gwarantami życia w Sojuzie Sowjetskich Socjalisticzjeskich Rjespublik.
Dziadek Mróz
-Nie trać nadziei-, pocieszała mnie mama. -Jak śnieżynka i Djed Maroz przyniosą dosyć prezentów tym radzieckim dzieciom, to przyjdą i do ciebie .
Obawiałem się, że to może jeszcze bardzo długo potrwać, bo te radzieckie dzieci były wciąż nienasycone i wciąż tak samo biedne!
-Popatrz na ten radziecki śnieg. Dużo go tu, prawda, ale jest tak mocno zmarznięty i stwardniały, że z niego to i śnieżynce niełatwo wyczarować chleba. Nie jest ten ich śnieg tak wydajny jak u nas na kresach wschodnich Polski. A święty Mikołaj nie przyjedzie do nas, bo to nie jest jego królestwo. Tutaj bezlitośnie króluje Dziadek Mróz. A ten nie lubi nikogo z zapadnoj strany. Spróbuj przekonać Dziadka Mroza, żeby spulchnił troszkę ten śnieg i stopił lody, to może śnieżynka coś z tego wyczaruje – pocieszała mnie mama.
Myślę, że co do naszego położenia, to mama miała rację, bo od trzynastego kwietnia 1940 roku znajdowaliśmy się na terytorium wpływów i działania Djeda Maroza, w ZSRR.
Pamiętam dokładnie, bo jak nas ładowali na wagony zwierzęce w Kałuszu i ja spytałem ich żołnierza, czy tam, gdzie jadę będzie śnieg, to śmiał się i odpowiedział z kpiną:
– U djeda Maroza chwatit snjega dla wsjech, durak. Ty budjesz jego jesti.
On chyba naprawdę umiał czytać w myślach, bo ja już byłem bardzo głodny.
W pociągu, gdzie tygodniami trząsłem się z zimna i głodu. Mama podtrzymywała mnie wtedy przy życiu, mówiąc, że muszę wytrzymać, bo przecież ja zawsze tak chciałem pojechać do śnieżynki i Dziadka Mroza. Patrzałem więc przez szpary w deskach i czekałem na czary. Czasem postrzegłem jakąś postać w biało- srebrnym kożuchu i równie biało- srebrną, długą brodą. Jego włosy rozwiewały się na wietrze, rozdmuchując okrutną zamieć. Swoim zimnym lodowatym spojrzeniam mroził wodę w rzekach i pokrywał las białym puchem.
Podjeżdżał swoim rydwanem pod nasz pociąg i dmuchał na nas, tak jakby próbował zamienić nas w sople lodu. Czasem kołysał pociągiem tak, jakby chcał go zrzucić z torów. Chyba nie bardzo cieszył się naszą obecnością! Patrzał też czasem i na mnie złowrogo. Jego wzrok zbliżał się do mnie i czułem, jak przeszywa moje serce. Zamykałem wtedy oczy, żeby mnie nie zamroził. A potem raptownie odwracał się i odjeżdżał, znikając w bezkresie śnieżnych chmur i w bezdrożach tej zimnej krainy . Wystraszyło go pewnie moje zbyt ciepłe, dziecięce serce i moje gorące marzenia.
W wagonach był straszny tłok, który jednak każdego dnia sięrozluźniał, bo codziennie kogoś wyrzucali z pociągu kogoś z tych, którzy nie wierzyli w Dziadka Mroza. A on zgarniał ich błyskawicznie pod swój lodowy płaszcz, i znikali jak duchy. Oni nie wierzyli w bajki, dlatego Dziadek Mróz im pokazał, że on istnieje i ma ogromną władzę.
I tak, żeby nie podzielić ich losu, znosiłem wszystkie okropności tej podróży i coraz rzadziej wyglądałem przez szpary w deskach. Czekałem, aż dotrę do celu i nareszcie poznam bajeczny kraj moich ulubionych bohaterów. Tym bardziej, że na stacjach głośniki na cały regulator ciągle przekonywały, jak dostatnio żyje się ludziom pracy w tej bajecznej krainie, w Związku Radzieckim.
Mój brat Leszek zawsze szukał dobrych stron w każdej sytuacji. Cieszył się z tego coraz mniejszego tłoku w wagonie. Pewnie po cichu cieszył się, że będzie mniej chętnych do prezentów.
Pociąg zatrzymywał się czasem poza stacjami. Wszyscy wtedy w pośpiechu wysiadali i zbierali leżący śnieg. Zrywali też korę z drzew i wygrzebywali mech spod śniegu. I kto by uwierzył, że śnieżynka już wtedy mnie po raz pierwszy wysłuchała, zaraz jak tylko wjechaliśmy w królestwo jej ojca, Djeda Maroza. Zamieniała śnieg w wodę a korę i mech w chleb. Cieszyłem się, bo to mogła być tylko ona, śnieżynka. Przecież Sowieci nie umieli aż tak dobrze czarować!
– Widzisz? – mówiła mama – trzeba być tylko cierpliwym i nauczyć się czekać!.
I tak po wielu tygodniach podróży w zwierzęcych wagonach przybyłem do krainy moich bajkowych marzeń, do królestwa Dziadka Mroza. W Kazachstanie, w obłaści Kusłonajska, rejon Karbałyk, Farma N. 2.
Po jakimś czasie w łagrze, który nie przypominał w niczym wymarzonego pałacu z bajki i który musieliśmy sami zbudować, zacząłem podejrzewać, że śnieżynka mnie omija, albo o mnie zupełnie zapomniała. Albo nie może mnie tu odnaleźć? Łagier był bowiem na końcu świata, a przez parę dni marszu od pociągu nie spotkaliśmy żywej duszy. Jedno było pewne! Tak jak zapewniali sowieci, śniegu starczy tu dla wszystkich.
A ja doszedłem do wniosku, że Djed Maroz musi być bardzo bogaty, skoro rządzi tak ogromnym królestwem pełnym śniegu! Jak ja kochałem tych sowietów za to, że przywieźli mnie do tej bajkowej krainy!
Choć ta miłość szybka wygasła, a moje marzenia z każdym dniem pękały jak bańka mydlana.
Z czasem zrobiło mi się nawet wstyd, że chciałem tu podstępem sprowadzić świętego Mikołaja. Wybiegałem często z ziemlanki i krzyczałem na całe gardło, żeby święty Mikołaj się pilnował i nia dał się tutaj zwabić, ani nie zapuszczał się sam w te strony! Bo nawet jakby tu dotarł, to Djed Maroz nie pozwoli działać konkurencji. A może jeszcze uwięzi go w łagrze, tak jak nas sowieci i pozbawi mocy i władzy?
I co? I koniec prezentów, koniec marzeń i koniec bajek i zabawy nie tylko dla nas, ale i dla całej reszty dzieci w zapadnoj stranie.
Na moje nieszczęście i śnieg też stopniał, bo nastała wiosna.











